Chciałbym podkreślić, że słowo Żyd jest określeniem rasy, a chrześcijanin określeniem przynależności religijnej.
To znaczy, że człowiek, który jest Żydem, jest nim przede wszystkim z powodu krwi, a potem dopiero z powodu swojej religii, zaś chrześcijaninem człowiek staje się wyłącznie z powodu swojej wiary.
W odróżnieniu od tożsamości żydowskiej, którą uzyskuje się w chwili narodzin, tożsamość chrześcijańska powstaje wówczas, jeśli podąża się drogą Zbawiciela, na co wskazuje zresztą samo jego imię. Nie wystarczy się urodzić, zostać ochrzczonym i wychowanym w duchu Kościoła, ponieważ żadna wiara nie jest przekazywana dziedzicznie ? zawsze jest kwestią osobistego wyboru i zachowania. Słowem chrześcijaninem człowiek staje się poprzez czyny, a nie poprzez słowa.
Żydów zamordowanych w Oświęcimiu zamordowali nie chrześcijanie, którzy uważali się za chrześcijan ale Niemcy, którzy uważali się za chrześcijan i którzy utracili prawo, aby się za takich uważać w chwili, kiedy popełnili pierwsze morderstwo. Żyd przestaje być Żydem dopiero w chwili kiedy umiera; chrześcijanin |bez trudu może zginąć na długo przed śmiercią fizyczną. To co stało się w Oświęcimiu było triumfem bestii w człowieku, a bynajmniej nie dramatem religijnym.
16 października
„Gazeta Wyborcza” nr 114, z 16 października 1989.
Przez dwa dni trwały uroczystości żałobne. Brodskiego żegnali rosyjscy emigranci, obywatele Rosji, którzy specjalnie w tym celu przylecieli do Nowego Jorku, amerykańscy przyjaciele, studenci college'ów i uniwersytetów, na których Brodski wykładał, profesorowie slawiści, wydawcy, tłumacze. Z Kalifornii przyleciał polski poeta, laureat Nagrody Nobla, Czesław Miłosz i inni polscy przyjaciele. Była Irena Grudzińska-Gross z uniwersytetu w Nowym Jorku [...]
Czego tu szukamy i my, stłoczeni na mrozie, ogrzewając się płomykami zapalniczek i dymem papierosów? Rosyjska emigracja żegna rosyjskiego poetę-wygnańca. Czym przeszkadzał partii i rządowi? Co im takiego zrobił? Po prostu pisał wiersze, nic więcej. Drukowali już Sołżenicyna, a Brodskiego nie chcieli publikować. Obcy! Nie nasz! A przecież nic się w tych tekstach nie zmieniło, kiedy teraz prezydent Borys Jelcyn polecił opublikować dwutomowe wydanie jego wierszy.
[...]
Amerykański personel pilnował, aby zgodnie z wolą poety nikt nie wszedł na salę z aparatem fotograficznym czy kamerą filmową. Nie będzie więc zdjęć takich, jak z pogrzebu Anny Achmatowej, na których Brodski, stojąc u wezgłowia trumny, zasłania twarz dłonią, aby stłumić płacz. Nie będzie też maski pośmiertnej ani odlewu ręki.
[...] Umarł we własnym domu, w mieście, które uważał za swoje. W kraju, który uznał jego talent i autorytet do tego stopnia, że wypełnił zalecenia poety umieszczając strofy wierszy w wagonach metra i na bezpłatnych drukach wykładanych w hotelach, razem z mapami i reklamami restauracji. Ameryka usłyszała głos wołającego na puszczy. Rosja uznała, że może się obejść bez wielkiego rosyjskiego poety.
Josif Brodski byłby i dzisiaj wdzięczny przyjaciołom, że przyszli, że są blisko. Marzną w niewielkiej kolejce na styczniowym wietrze.
W Rosji ta kolejka byłaby dłuższa - Rosja kocha swoich umarłych. Tylko ciągle nie może się nauczyć, jak postępować z żywymi.
1 lutego odprawiono mszę żałobną za duszę Josifa Brodskiego w kościele katolickim na Brooklyn Hights. W prawosławnej cerkwi odprawił nabożeństwo żałobne ojciec Michaił Mejerson.
Trumnę z ciałem poety złożono w podziemiach kościoła Świętej Trójcy na Manhattanie.
Nowy Jork, ok. 28 stycznia–1 lutego
„Magazyn” nr 10, dodatek do „Gazety Wyborczej” nr 58, 8 marca 1996.
Cichy pogrzeb poety miał miejsce cztery dni po nagłej śmierci 28 stycznia. [...] z myślą o tysiącach wielbicieli jego talentu rodzina Brodskiego urządziła ceremonię żałobną w episkopalnej Katedrze św. Jana Bożego. [...] W eklektycznym wnętrzu sarkofagi biskupów sąsiadują z ołtarzem poświęconym ofiarom AIDS czy „kaplicą” ku czci Ziemi wypełnioną akwariami, którymi opiekują się uczniowie.
Pogrążoną w półmroku nawę wypełnili szczelnie rodzina i najbliżsi przyjaciele poety (w tym trzech noblistów – Czesław Miłosz, Seamus Heancy i Derek Walcott), wydawcy, rosyjscy i polscy emigranci, znajomi i sąsiedzi z dzielnicy Brooklyn Heights, gdzie mieszkał, a także czytelnicy jego poezji i esejów. Po odegraniu amerykańskiego wojskowego marsza i wstępnej modlitwie Czesław Miłosz (jedyny lektor wymieniony z nazwiska w oficjalnym programie) otworzył to swoiste poetyckie nabożeństwo, czytając swój wiersz „Piękno”. Kolejni lektorzy (w tym litewski poeta Tomas Venclova, rosyjski pisarz Juz Aleszkowski i tancerz Michaił Barysznikow) czytali wiersze Brodskiego oraz jego mistrzów i przyjaciół (Anny Achmatowej, Osipa Mandelsztama, Roberta Frosta, W.H. Audena).
Wybrano utwory poświęcone sprawom ostatecznym; śmierci, rozstaniu, przemijaniu, ale też darowi życia i miłości. Czytania uzupełnione były utworami Haydna, Purcella i Mozarta. Słowa szybko pozwoliły zapomnieć, że „w nawie głównej z łatwością zmieściłaby się Statua Wolności” (jak czytamy przy wejściu), że odbywa się tu prawdziwa poetycka biesiada, literacka panichida na cześć genialnego poety. Wreszcie w katedrze pogaszono niemal zupełnie światła. Z taśmy rozległ się głos Brodskiego recytującego po rosyjsku „Winiono mnie za wszystko prócz pogody”... Każdy z uczestników zapalił cienką jak patyczek prawosławną świeczkę. W świątyni zapadła długa chwila ciszy przerywana tylko tupotem dzieci, które skończyły właśnie grać w koszykówkę i wybiegały z katedry.
Nowy Jork, 1 lutego
„Gazeta Wyborcza” nr 60, 11 marca 1996.
Niewiele jest miast w Europie, które by były poddawane takim mitologizacjom jak Wilno. [...]
Ponieważ mamy tutaj dyskutować o pamięci zbiorowej, muszę wyznać, że prawdę historyczną uważam za możliwą, w pewnych granicach, i że jest ona bardzo potrzebna.
Zawód historyka na tym właśnie polega, że musi on wierzyć w możliwość dotarcia do prawdy obiektywnej, innej niż mity, które na faktach narosły, i grzebiąc się w archiwach, szuka do tej prawdy dostępu. Ale w tej samej sytuacji co historyk jest poeta czy prozaik, jeżeli pisze na tematy wzięte z historii miasta, bo jego dzieło, jeżeli nie ma oparcia w rzeczywistości, nie będzie trwałe.
Niestety, ustalić, "jak to naprawdę było", jest bardzo trudno. Ludzie, którzy niegdyś żyli i ich sprawy nie są zostawione w spokoju raz na zawsze, ale bez ustanku dostarczają materiału przeróbkom i świadomym albo nieświadomym manipulacjom w interesie ludzi żywych. W takim mieście jak Wilno są to w pierwszym rzędzie interesy grup etnicznych czy językowych.
Mam 89 lat, wyrosłem tutaj, w tym mieście, i przyznaję się, że Wilno jest dla mnie ciężarem. Oczekuje się tu ode mnie, że będę mówić same miłe rzeczy, nie urażające nikogo. Ja natomiast nie jestem dyplomatą, choć oczywiście zależy mi na dobrych stosunkach pomiędzy Polską i Litwą. Niestety, przyjeżdżając do Wilna, zawsze mam wrażenie, że trzeba tu chodzić jak po cienkim lodzie i że nie wystarcza tutaj być człowiekiem, bo każdego natychmiast zapytają, czy jest Litwinem, czy Polakiem, Żydem czy Niemcem, jakby ponury wiek XX, wiek etnicznych podziałów, trwał tu dalej w najlepsze.
[...]
Nie wiem, co myślą dzisiaj wileńscy Litwini, a zwłaszcza ich poeci i prozaicy. Są tutaj, pomijając nieliczne wyjątki, przybyszami i dlatego nie mogą uniknąć stawiania sobie pewnych pytań dotyczących własnej tożsamości. Świadomie poruszam teraz sprawę bardzo drastyczną. Sentymentalny patriotyzm skłania ich do radości i triumfu, bo odzyskana została stara stolica Litwy. Szukają też śladów litewskości zachowanych pod pokostem polonizacji i szczycą się litewskim pochodzeniem architekta Gucewicza. A przecie wiedzą zarazem, że to tylko powierzchnia, słowa na pożytek publiczny, i że każdy z nich musi uporać się w samym sobie z o wiele trudniejszym problemem - jak uznać to całe dziedzictwo za swoje, jak włączyć się w łańcuch następujących po sobie pokoleń w tym mieście. Może to dokonać się jedynie przez poszukiwanie prawdy, i to nie tylko prawdy o datach i wydarzeniach, ale emocjonalnej prawdy poszczególnych ludzi, którzy tu żyli. [...]
I na zakończenie mego referatu posłużę się przykładem, który wskazuje, jak trudno jest wniknąć w prawdę, jeżeli jest ona cudzą prawdą, innego człowieka. Istnieje obraz namalowany przez wileńskiego malarza, dla mnie przejmujący. Jego autor Ludomir Ślendziński był jednym z najbardziej znanych malarzy Wilna w okresie międzywojennym. [...] Otóż Ślendziński, opuszczając Wilno w roku 1945, namalował nieco baśniowy portret miasta jako feerii wież kościelnych i obłoków. Nazwał to "Oratorium". Obraz jest przechowywany w muzeum dzieł Ślendzińskiego w Białymstoku. Ja osobiście nazwałbym "Oratorium" hymnem pochwalnym na cześć piękna architektury wileńskiej, a zarazem pieśnią żalu. I ten lament wygnańca pozostanie na zawsze w historii miasta, kiedy nikt już nie będzie pamiętać o podziale na zwycięzców i zwyciężonych.
Wilno, 2 października
„Gazeta Wyborcza” nr 235, 7 października 2000.